Świnoujście >
Międzyzdroje > Dziwnów > Rewal > Pogorzelica
W godzinach
popołudniowych(około 14) na miejskiej przeprawie promowej „Bielik”
znaleźli się Stefan, Fasola i Kuba. Tym razem towarzyszyła nam
Kasia(Stója), która czekała po drugiej stronie. Już przed
Międzyzdrojami, które oddalone są o 15km, musieliśmy zrobić
przystanek. Zmiana spodni i regulacja hamulców. Cały czas
jechaliśmy asfaltową drogą, która prowadzi przez Woliński Park
Narodowy. Same zjazdy i podjazdy. Ruch samochodowy umiarowany. W
Dziwnowie zrobiliśmy dłuższy przystanek na posiłek przygotowany
przez tatę Kuby. Wzmocnienieni przejechaliśmy most i opuściliśmy
wyspę Wolin. Trzymając się lini wybrzeża kontynuowaliśmy podroż
wzdłuż trasy samochodowej, przejeżdzając przez kilka mniejszych
miejscowości. W Rewalu zrobiliśmy zakupy i „wskoczyliśmy” na
ścieżkę rowerową, którą dojechaliśmy do latarni morskiej w
Niechorzu. Przerwa na zdjęcia i spojrzenie na mapę. Kierunek
Pogorzelica. Ostatnia na dziś miejscowośc wypoczynkowa, do której
dojedziemy. Po dotarciu do miejsca, wjechaliśmy na ścieżkę z
betonowych płyt. Była długa i wiodła przez las. Po dość długim
odcinku czasowym naszym oczom ukazał się zamknięty szlaban. Baza
wojskowa. Chwile zastanawialiśmy się, co robić dalej,
rozejrzeliśmy się i sprawdziliśmy teren. Bardziej w głąb lasu(a
bliżej morza) znaleźliśmy przejście na „teren wojskowy”. W
ciągu chwili ukazało nam się świetne miejsce na nocleg. W
zagłębieniu, przy wydmie, daleko od wojskowej drogi, na której
nikogo nie było. Cisza i spokój. Zdecydowaliśmy się rozbić nasz
namiot i zebrać siły na następny dzień. Na kolacje dania w
proszku.
Dzień
2 – 01.09.10 dystans
– 95 km
Pogorzelica > Mrzeżyna
> Dźwirzyno > Kołobrzeg > Ustronie Morskie > Sarbinowo
> Łazy
Nie do końca wyspani,
ale gotowi na kolejne wyzwania, wyruszyliśmy w dalsza drogę. Pogoda
zdecydowanie dopisywało. Słońce, niemal bezchmurne niebo, lekki
wiaterek. Sama przyjemność z jazdy. Przedarliśmy się przez
piaszczysty obszar do drogi wojskowej. Przy niej znów ciągnął się
płot, więc ten główny teren wojskowy jak się domyślaliśmy
rozpoczynał się dopiero za nim. Zdecydowaliśmy dalej jechać ta
droga, która później zmieniła się w nasz ulubiony bruk. Mięliśmy
nadzieje, ze wyprowadzi ona nas na jakaś ścieżkę rowerowa bądź
główną drogę tak jak było to na mapie. Niestety, ok. 500m przed
takim właśnie zjazdem, gdy byliśmy już gotowi przyspieszyć
tempo, naszym oczom ukazała się kolejna brama. Tym razem strzeżona
przez żołnierza, a za nią rozciągał się plac wojskowy. Wraz z
nami dojechał starszy pan i tez liczył na zgodę przejazdu. Razem
się przeliczyliśmy. Wojskowy służbista polecił nam zawrócić i
objechać bazę inną droga. Nasze uśmiechy na nic się nie zdały.
Ale cofanie się nie odpowiadało nam. Wjechaliśmy w leśną dróżkę
przystosowana chyba wyłącznie dla grzybiarzy i innych ludzi
omijających bazę. Zaczęliśmy przeciskać się miedzy drzewami i
straciliśmy dość dużo czasu. Udało nam się wydostać z lasu,
trafiliśmy na drogę prowadzącą do Mrzeżyna. Tam zrobiliśmy
krótka przerwę. Jako ze czas nas gonił była faktycznie bardzo
krótka. Podobał nam się obraz galowo ubranych uczniów witających
nowy rok szkolny, bo my w końcu wciąż mieliśmy wakacje. W pewnym
momencie dojechaliśmy do miejsca, w którym droga się skończyła.
Roboty. Musieliśmy przenosić rowery przez drewniana prowizoryczny
pomost, który posiadał kilkanaście schodów. Dostaliśmy się do
drogi prowadzącej prosto do Kołobrzegu. Przebijaliśmy się przez
główną drogę. Wjechaliśmy do dużego w stosunku do naszego
miasta. Stefan znalazł ortodontę. Niewielki zakupy i ruszyliśmy w
dalsza drogę. Za miastem wjechaliśmy na ścieżkę rowerowa, którą
dojechaliśmy do Ustroni Morskich. Za tym niewielkim miasteczkiem
wjechaliśmy na rozległą trasę rowerowa. Wiodła ona przez stare
lotnisko. Po bokach nie dało się nie zauważyć wielkich betonowych
hangarów. Przed Sarbinowem natrafiliśmy na latarnie morska. Tam
pamiątkowe zdjęcie i jedziemy dalej. Przejechaliśmy przez Mielno i
kierowaliśmy się w stronę Łaz. Po naszej prawej stronie widoczne
były wody Jeziora Jamno. Jechaliśmy drogą o nawierzchni niczym
szwajcarski ser. Dosłownie. Po lewej stronie ciągnęła się
jeszcze nie gotowa ścieżka rowerowa. Co za pech! W Łazach swój
ośrodek ma poznański UAM, dlatego kręciło się tam bardzo dużo
młodych ludzi. Zrobiliśmy ostatnie zakupy na kolacje(piwo) i
zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Dojechaliśmy do miejsca, na
którym jeszcze dzień wcześniej, za rozbicie namiotu musielibyśmy
zapłacić. Sezon się skończył, właściciel zwinął interes.
Pole w środku lasu, z miejscem na ognisko, 100m od morza było cale
dla nas. Postanowiliśmy to wykorzystać. Chłopaki pojechali do
sklepu po jajka, makaron, itd. Dziewczyny natomiast zaczęły
rozbijać namiot i szykować środek do snu. Robiły to pierwszy i
ostatni raz na naszych wyprawach. Dlaczego? Wszystko wyjaśnia
załączone zdjęcie. Dzisiaj kolacja iście królewska. Jajecznica i
spaghetti. Podczas konsumpcji i ogrzewania się przy ognisku
odwiedził nas niespodziewany gość. Lis, który wraz z otaczającymi
ciemnościami nabawił dziewczyna niezłego stracha.
Mrzeżyno |
Dzień
3 – 02.09.10 dystans
– 95 km
Łazy > Dąbki >
Darłowo > Cisowo > Rusinowo > Jarosławiec > Wicko
Morskie > Zaleskie > Ustka > Zapadłe
Pomimo grasującego w
pobliżu lisa, noc minęła całkiem spokojnie. Tego dnia pogoda od
rana nie była sprzyjająca. Drewniany stół z ławkami, które
znajdowały się pod zadaszeniem ułatwiły przygotowanie śniadania,
podczas gdy zaczynało padać. Musieliśmy przeczekać ulewę.
Najbliższym celem było Darłowo, w którym musieliśmy odwiedzić
sklep rowerowy, gdyż tylnie koło Fasoli zaczęło odmawiać
posłuszeństwa. Z miejsca, w którym nocowaliśmy wzdłuż wybrzeża
nie było żadnej drogi(natomiast na mapie była wyraźnie
zaznaczona). Przepchaliśmy rowery przez wydmy i przez ok. 5km
przedzieraliśmy się przez grząski piasek na plaży. Na wydmach
spotkaliśmy dwóch rowerzystów, którzy wybierali się w przeciwnym
kierunku, do Świnoujścia. Wymieniliśmy się informacjami, każda
ekipa było w połowie piaszczystej trasy. Do tego wszystkiego
towarzyszył nam silny i zimny wiatr. Dotarliśmy do Dąbkowic, gdzie
udało się przebić przez czyjąś posiadłość do drogi. W
Darłowie Fasola oddała rower do naprawy. Zdecydowaliśmy się
wykorzystać czas naprawy i zjeść ciepły obiad. Pogoda znacznie
się poprawiła, wyszło słońce, przez co zrobiło się przyjemnie
ciepło. Siedząc na dworze, przy restauracji zaczepiły nas dwie
turystki. Okazało się, że są z Ameryki(ze stanu Nowy Meksyk)!
Zaczęliśmy rozmawiać na temat naszej wyprawy, one nam, co nieco
powiedziały o swojej. Wymieniliśmy się adresami e-mail.
Odebraliśmy rower Fasoli(okazało się, że byłą pęknięta oska i
trzeba było zaplątać cale Kolo od nowa) i ruszyliśmy w dalsza
drogę. Na wysokości jeziora Kopań jechaliśmy leśna, podmokła
droga. Po tym porannym deszczu zalewały ja ogromne kałuże. Kuba,
myśląc ze ta przed nim nie jest zbyt głęboko, zaryzykował i
wjechał. Skończyło się tym, ze Kola i sakwy zanurzyły się w
wodzie do polowy, a on sam zamoczył cale buty. Pozostała trojka
miała ubaw po pachy! Na szczęście sakwy nie przemokły. Skończyło
się jedynie na tym, ze Kuba kontynuował podroż w zapasowych butach
Stefana(za dużych o 5 rozmiarów). Przed Jaroslawcem zjechaliśmy na
boczna drogę asfaltowa. Chcieliśmy nadrobić sporo straconych
kilometrów, dlatego za cel obraliśmy Ustkę. Droga całkiem
spokojna, niewiele aut, słońce grzało w plecy. Niewielkie
podjazdy, niewielkie zjazdy. Całkiem przyjemnie. Nagle- długi
podjazd, stromy i długi zjazd. Zdejmujemy palce z hamulców i w oka
mgnieniu znika za naszymi plecami tablica oznaczająca granice
województwa. Ostre hamowanie. Musi być przecież foto. Żałujemy,
ze została umieszczona właśnie w takim miejscu. No cóż kilka
zdjęć i w drogę. Poza naszym wzajemnym, nic interesującego się
nie dzieje. W Ustce zatrzymujemy się tylko na stacji benzynowej i w
Polo Market na bieżące zakupy. Zaczyna robić się już ciemno,
dlatego postanawiamy znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg.
Podążając leśna drogą dotarliśmy do wsi Zapadłe. Tam Fasola ze
Stóją wpadły na pomysł, by korzystać z uprzejmości tubylców i
rozbić namiot na ich posiadłości. Dziewczyny znalazły
„gospodarstwo”, którego właścicielka bardzo uprzejma Pani, za
drobna oplata pozwoliła skorzystać z części jej ziemi. Zanim
zaczęliśmy rozbijać namioty chłopaka dość mocno zaczęła nie
odpowiadać pogoda. Silny wiatr i ciemne burzowe chmury. Za zgoda
milej pani noc spędziliśmy na podłodze zagraconej komórki. Tak
zagraconego miejsca nie widzieliśmy. Konieczne porządki, a później
upragniona kolacja.
Dzień 4 – 03.09.10 dystans – 70 km
Zapadłe > Dębina >
Rowy > Czołpino > Łącka Góra > Stilo
To była ciężka noc,
ale nadchodzący dzień jeszcze trudniejszy. Wszyscy obudziliśmy się
obolali i trochę zmarznięci. Nierówna, betonowa podłoga,
nieszczelne drzwi i okna dały nam trochę w kość. Mimo to byliśmy
dobrze zmotywowani do dalszej drogi - przecież dzisiaj miały ukazać
nam się wydmy Słowińskiego Parku Narodowego. Poranek był
pochmurny, zimny i wietrzny. Na szczęście później zza chmur
wyszło słońce. Zrobiło się przyjemnie. Z Zapadłego wyruszyliśmy
leśną ścieżką wzdłuż wybrzeża. Dojechaliśmy do Rowów,
zakupiliśmy drożdżówki i skierowaliśmy się w stronę parku. Za
wjazdem do parku zatrzymaliśmy się, by podziwiać piękną panoramę
jeziora Gardno. Wygodna, ubita ścieżka, słoneczna pogoda,
pozytywne pierwsze wrażenie po przekroczeniu granicy parku- wszystko
to sprawiło ze myśleliśmy, ze cala dalsza trasa będzie gładka i
przyjemna. Nie długo cieszyliśmy się ta myślą. Poruszaliśmy się
szlakiem tematycznym, ponieważ nie było drogi dla rowerów.
Ostatnie ulewy dały o sobie znać. W cieniu drzew trasa szlaku
zmieniła się w jedno wielkie bagno. Nie mięliśmy dużego wyboru.
Zaczęliśmy przedzierać się przez grząskie, wodniste tereny, co
sprawiło, ze tempo nam znacznie spadło, a cenny czas zaczął dość
szybko uciekać. W pełni zabłoconymi rowerami dotarliśmy( bo
trudno tu mówić o jeździe) do Smołdzińskiego Lasu. Tam, Pani
pracująca w kiosku SPN zaproponowała nam objechać Jezioro Gardno,
ponieważ dalsza trasa jest nieprzejezdna dla rowerów. Nas to jednak
nie satysfakcjonowało, gdyż wszystko, co w całym parku jest
największą atrakcją ominęłoby nas. Zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy
dalej wzdłuż szlaku turystycznego, który po kilku kilometrach
zaczął ciągnąć się po plaży. Końca przygód nie było widać,
tak samo jak końca naszej jazdy po plaży. Piasek przy wodzie był
dość ubity, więc mogliśmy w tempie ok. 10km/h kontynuować
podróż. Co chwilę musieliśmy uważać na zalewające plaże fale.
Po drodze natrafiliśmy fokę, niestety w stanie rozkładu. Celem
była najwyższa w Polsce wydma - Łącka Góra(42 m). Spotkaliśmy
turystów z Niemiec, o dziwo doskonale mówiących po angielsku.
Trasa była na tyle wymagająca, a powietrze na tyle cieple, że
mogliśmy pozwolić sobie na jazdę w krótkich koszulkach i
spodenkach. Jechaliśmy, a po naszej prawej stronie ciągnął się
pas wysokich wydm. Od napotkanych po drodze, pieszych turystów
dowiedzieliśmy się, że zejście z plaży na wydmę będzie
oznaczone. Po ok. trzech godzinach zauważyliśmy zbiorowisko ludzi i
tablice na zejściu z plaży. Zaczęliśmy wciągać rowery pod gore.
Nie było łatwo, im bliżej wydmy, tym bardziej grząski piach.
Wdrapaliśmy się. Naszym oczom ukazał się dosłownie pustynny
krajobraz. Każdy z nas był w SPN pierwszy raz i każdy z osobna był
pod wrażeniem. Przepchnęliśmy rowery na koniec „pustyni”,
zastaliśmy i wdrapaliśmy się na ta najwyższa ruchoma wydmę.
Widok oszałamiający. Chwila oddechu i odpoczynku. Na szczycie
zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Przecież jeszcze wiele nam
zostało do przejechania a tak mało czasu. Wiedzieliśmy, że tego
dnia będziemy musieli kontynuować podroż najdłużej jak się da,
nawet po zmroku. Pod wieczór znaleźliśmy się w Łebie. Tam
skonsumowaliśmy kebaba przy ulicznym barze. Byliśmy już mocno
głodni a co najważniejsze kebab był ciepły. Tego nam było
trzeba. Ruszamy dalej. Ku naszemu zadowoleniu zauważyliśmy, za
droga, która się poruszamy należy do międzynarodowej R-10. im
dłużej nią „jechaliśmy”, tym bardziej zaczęliśmy wątpić,
choć znaki na drzewach jasno informowały nas o tym, ze poruszamy
się ścieżką międzynarodową. Zrobiło się już zupełnie
ciemno, a my przedzieraliśmy się w mroku przez korzenie, gęsto
osadzone drzewa i błotniste dziury. Częściowo załamani dotarliśmy
do przecinającej nasza, drogi. Rzut oka na mapę. Niedaleko stad
była latarnia morska. Postanowiliśmy skorzystać. Niestety po
ciemku wjechaliśmy w złą drogę i krążyliśmy wokół latarni.
Regularnie oświetlało nas światło latarni, ale nie wiedzieliśmy
jak do niej dotrzeć. Zawróciliśmy. Od przypadkowo napotkanych
spacerowiczów dowiedzieliśmy się, ze nieopodal jest osada kilkoma
domami - Stilo. Totalnie wyczerpani, w lesie, przy drodze przed
godzina 24 rozbiliśmy namiot i w tempie błyskawicznym zasnęliśmy.
Dzień
5 – 04.09.10 dystans
– 95 km
Stilo > Lubiatowo >
Słuchowo > Białogóra > Władysławowo > Hel
Tego dnia od godziny 5:30
byliśmy na nogach. Stefana obudziły niepokojące odgłosy. Nad nami
krążyła burza. Po szybkiej naradzie błyskawiczne zwijanie
namiotu, aby nie zmókł i wróciliśmy do Stilon gdyż pamiętaliśmy
o parasolach przy zamkniętej restauracji. Idealne miejsce na
przeczekanie ulewy, przebranie się i skonsumowanie śniadania. Nagle
przyjechał właściciel, ale nie miał nic przeciwko wykorzystania
jego parasoli. Chyba trochę nas rozumiał. Podpowiedział nam
którędy jechać. Trafiliśmy na dobrze przygotowaną, gładką,
szutrowa ścieżkę rowerowa ciągnąca się przez las. Tego nam
trzeba było. Jazda po takim podłożu zleciała nam niesamowicie
szybko. Nim się obejrzeliśmy już byliśmy w Lubiatowie. Tam źle
pokierowani przez tubylców jechaliśmy w stronę Białogóry, ale
dość mocno okrężną droga. Ku naszemu zdziwieniu wylądowaliśmy
w Osiekach. Trudno. Szybko kupiliśmy picie i znowu na rowery. Przez
Suchowo dojechaliśmy do Białogóry bez najmniejszych problemów. No
i masz. Mimo tego ze na mapie zaznaczona jest ścieżka rowerowa
ciągnąca się wzdłuż Nadmorskiego Parku Narodowego. W Białogórze
po raz trzeci musieliśmy kontynuować naszą podroż plażą. Trasy
w lesie były całkowicie zalane przez ostatnie deszcze. Tym razem
również jechaliśmy słuchając szumu morza, ogrzewani promieniami
słońca. Wiedzieliśmy, że tego dnia musimy dojechać na HEL.
Dopiero w Dębkach przebiliśmy się na utwardzoną leśną drogę. W
Karwi wskoczyliśmy na główną drogę prowadzącą do Jastrzębiej
Góry. Po raz kolejny ścieżka rowerowa była w budowie. Po
pokonaniu wysokiego wzniesienia odwiedziliśmy przylądek Rozewie.
Stamtąd już prosta ścieżką dotarliśmy do Władysławowa. W
zasadzie mieliśmy bardzo dobry czas. Zrobiliśmy wiec przerwę i
porządny popas w restauracji z domowymi potrawami. Pycha! Po
skończonym jedzeniu zrobiliśmy szybkie zakupy i wjechaliśmy na
ciągnącą się wzdłuż półwyspu helskiego ścieżkę rowerowa
Władysławowo – hel. Prosta droga, jeden cel. Już nic nie mogło
nas zaskoczyć gdyż ścieżka była w idealnym stanie. Do samego
miasta hel wjechaliśmy już po zmroku. Przebiliśmy się przez
miasto i dojechaliśmy na prawie sam koniec półwyspu. Tam mieliśmy
zaplanowany nocleg na campingu Helkamp. Pole zdecydowanie na plus.
Prysznice z ciepłą wodą, w pełni wyposażona kuchnia do naszej
dyspozycji. Dziewczyny zajęły się przygotowaniem kolacji i
noclegu. Stefan z Kuba uparli się natomiast, że chcą się jeszcze
przejechać i obejrzeć Hel nocą. Ta decyzja była trafna. Widok
trójmiasta nocą z wielka unoszącą się łuną był niesamowity.
Chłopcy przypadkiem trafili na Fokarium zobaczyli ile kosztuje
wejście(wbrew pozorom -.2zł od osoby). Na ostatni dzień
zaplanowane było odwiedzenie samego końca półwyspu, latarni
morskiej i helskiego Fokarium. Dodatkowych emocji dostarczył nam
lis, który najpierw rozerwał worek z jedzeniem(zniknął pasztet),
a w środku nocy porozrzucał buty.
Dzień 6
– 05.09.10
Pociąg: Hel > Gdynia
> Szczecin Dąbie > Świnoujście
Dzień powrotu do domu.
Dzień, który rozpoczął się niemiło. Obudziliśmy się z powodu
dźwięku uderzających kropel o nasz namiot. Dopiero po chwili
zorientowaliśmy się, że dosłownie pływamy po wielkiej kałuży.
Szybka ewakuacja pod dach. Oczekiwaliśmy na wypogodzenie! W tym
czasie przygotowaliśmy sakwy i przyczepkę na podroż pociągiem.
Zostawiliśmy je w recepcji i w niewielkim deszczu ruszyliśmy na
wspomniane atrakcje. W fokarium trafiliśmy na godzinę karmienia.
Super! Mogliśmy dokładnie przyjrzeć się tym zwierzętom, którym
grozi wyginięcie w wodach Bałtyku. Po powrocie na pole, zabraliśmy
wszystkie swoje rzeczy i ruszyliśmy w kierunku dworca PKP. Wygląd
dworca przeszedł wszelkie oczekiwania. Podroż pociągiem z Helu do
Gdyni minęła miło i przyjemnie. Jechaliśmi „piętrusem”, w
którym rowery zmieściliśmy bez problemu. Gorzej mieli rowerzyści,
którzy dosiedli się w Jastarni, bo miejsca w pociągu zaczęło
brakować. Dość nieoczekiwanie w Gdyni zamiast 20 minut na
przesiadkę okazało się ze mamy ich niecałe 5 a musieliśmy
jeszcze przejść podziemnym przejściem na inny peron. Nerwy, nerwy
i jeszcze raz nerwy. Niemili i niewyrozumiali konduktorzy. Na domiar
tego poaciąg 12-wagonowy a wagon rowerowy tym razem na początku. W
biegu zdołaliśmy do niego dotrzeć. Drzwi zamknięte. Nerwy. Po
wielu dyskusjach z konduktorem udało nam się ulokować w przedziale
rowerowym i tam kontynuowaliśmy podroż aż do Szczecina, gdzie na
kolejny pociąg do Świnoujścia czekaliśmy godzinę. Chłopacy
wybrali się po jedzenie do KCF, a dziewczyny okupowały dworzec.
Dojechaliśmy do domu. Szczęśliwi, I tym razem nam się udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz