sobota, 19 stycznia 2013

Wyprawa rowerowa "Polskie wybrzeże 2010"

Dzień 1 – 31.08.10 dystans – 70 km

Świnoujście > Międzyzdroje > Dziwnów > Rewal > Pogorzelica

W godzinach popołudniowych(około 14) na miejskiej przeprawie promowej „Bielik” znaleźli się Stefan, Fasola i Kuba. Tym razem towarzyszyła nam Kasia(Stója), która czekała po drugiej stronie. Już przed Międzyzdrojami, które oddalone są o 15km, musieliśmy zrobić przystanek. Zmiana spodni i regulacja hamulców. Cały czas jechaliśmy asfaltową drogą, która prowadzi przez Woliński Park Narodowy. Same zjazdy i podjazdy. Ruch samochodowy umiarowany. W Dziwnowie zrobiliśmy dłuższy przystanek na posiłek przygotowany przez tatę Kuby. Wzmocnienieni przejechaliśmy most i opuściliśmy wyspę Wolin. Trzymając się lini wybrzeża kontynuowaliśmy podroż wzdłuż trasy samochodowej, przejeżdzając przez kilka mniejszych miejscowości. W Rewalu zrobiliśmy zakupy i „wskoczyliśmy” na ścieżkę rowerową, którą dojechaliśmy do latarni morskiej w Niechorzu. Przerwa na zdjęcia i spojrzenie na mapę. Kierunek Pogorzelica. Ostatnia na dziś miejscowośc wypoczynkowa, do której dojedziemy. Po dotarciu do miejsca, wjechaliśmy na ścieżkę z betonowych płyt. Była długa i wiodła przez las. Po dość długim odcinku czasowym naszym oczom ukazał się zamknięty szlaban. Baza wojskowa. Chwile zastanawialiśmy się, co robić dalej, rozejrzeliśmy się i sprawdziliśmy teren. Bardziej w głąb lasu(a bliżej morza) znaleźliśmy przejście na „teren wojskowy”. W ciągu chwili ukazało nam się świetne miejsce na nocleg. W zagłębieniu, przy wydmie, daleko od wojskowej drogi, na której nikogo nie było. Cisza i spokój. Zdecydowaliśmy się rozbić nasz namiot i zebrać siły na następny dzień. Na kolacje dania w proszku.

Świnoujście

Dzień 2 – 01.09.10 dystans – 95 km

Pogorzelica > Mrzeżyna > Dźwirzyno > Kołobrzeg > Ustronie Morskie > Sarbinowo > Łazy

Nie do końca wyspani, ale gotowi na kolejne wyzwania, wyruszyliśmy w dalsza drogę. Pogoda zdecydowanie dopisywało. Słońce, niemal bezchmurne niebo, lekki wiaterek. Sama przyjemność z jazdy. Przedarliśmy się przez piaszczysty obszar do drogi wojskowej. Przy niej znów ciągnął się płot, więc ten główny teren wojskowy jak się domyślaliśmy rozpoczynał się dopiero za nim. Zdecydowaliśmy dalej jechać ta droga, która później zmieniła się w nasz ulubiony bruk. Mięliśmy nadzieje, ze wyprowadzi ona nas na jakaś ścieżkę rowerowa bądź główną drogę tak jak było to na mapie. Niestety, ok. 500m przed takim właśnie zjazdem, gdy byliśmy już gotowi przyspieszyć tempo, naszym oczom ukazała się kolejna brama. Tym razem strzeżona przez żołnierza, a za nią rozciągał się plac wojskowy. Wraz z nami dojechał starszy pan i tez liczył na zgodę przejazdu. Razem się przeliczyliśmy. Wojskowy służbista polecił nam zawrócić i objechać bazę inną droga. Nasze uśmiechy na nic się nie zdały. Ale cofanie się nie odpowiadało nam. Wjechaliśmy w leśną dróżkę przystosowana chyba wyłącznie dla grzybiarzy i innych ludzi omijających bazę. Zaczęliśmy przeciskać się miedzy drzewami i straciliśmy dość dużo czasu. Udało nam się wydostać z lasu, trafiliśmy na drogę prowadzącą do Mrzeżyna. Tam zrobiliśmy krótka przerwę. Jako ze czas nas gonił była faktycznie bardzo krótka. Podobał nam się obraz galowo ubranych uczniów witających nowy rok szkolny, bo my w końcu wciąż mieliśmy wakacje. W pewnym momencie dojechaliśmy do miejsca, w którym droga się skończyła. Roboty. Musieliśmy przenosić rowery przez drewniana prowizoryczny pomost, który posiadał kilkanaście schodów. Dostaliśmy się do drogi prowadzącej prosto do Kołobrzegu. Przebijaliśmy się przez główną drogę. Wjechaliśmy do dużego w stosunku do naszego miasta. Stefan znalazł ortodontę. Niewielki zakupy i ruszyliśmy w dalsza drogę. Za miastem wjechaliśmy na ścieżkę rowerowa, którą dojechaliśmy do Ustroni Morskich. Za tym niewielkim miasteczkiem wjechaliśmy na rozległą trasę rowerowa. Wiodła ona przez stare lotnisko. Po bokach nie dało się nie zauważyć wielkich betonowych hangarów. Przed Sarbinowem natrafiliśmy na latarnie morska. Tam pamiątkowe zdjęcie i jedziemy dalej. Przejechaliśmy przez Mielno i kierowaliśmy się w stronę Łaz. Po naszej prawej stronie widoczne były wody Jeziora Jamno. Jechaliśmy drogą o nawierzchni niczym szwajcarski ser. Dosłownie. Po lewej stronie ciągnęła się jeszcze nie gotowa ścieżka rowerowa. Co za pech! W Łazach swój ośrodek ma poznański UAM, dlatego kręciło się tam bardzo dużo młodych ludzi. Zrobiliśmy ostatnie zakupy na kolacje(piwo) i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Dojechaliśmy do miejsca, na którym jeszcze dzień wcześniej, za rozbicie namiotu musielibyśmy zapłacić. Sezon się skończył, właściciel zwinął interes. Pole w środku lasu, z miejscem na ognisko, 100m od morza było cale dla nas. Postanowiliśmy to wykorzystać. Chłopaki pojechali do sklepu po jajka, makaron, itd. Dziewczyny natomiast zaczęły rozbijać namiot i szykować środek do snu. Robiły to pierwszy i ostatni raz na naszych wyprawach. Dlaczego? Wszystko wyjaśnia załączone zdjęcie. Dzisiaj kolacja iście królewska. Jajecznica i spaghetti. Podczas konsumpcji i ogrzewania się przy ognisku odwiedził nas niespodziewany gość. Lis, który wraz z otaczającymi ciemnościami nabawił dziewczyna niezłego stracha.
Mrzeżyno


Dzień 3 – 02.09.10 dystans – 95 km

Łazy > Dąbki > Darłowo > Cisowo > Rusinowo > Jarosławiec > Wicko Morskie > Zaleskie > Ustka > Zapadłe

Pomimo grasującego w pobliżu lisa, noc minęła całkiem spokojnie. Tego dnia pogoda od rana nie była sprzyjająca. Drewniany stół z ławkami, które znajdowały się pod zadaszeniem ułatwiły przygotowanie śniadania, podczas gdy zaczynało padać. Musieliśmy przeczekać ulewę. Najbliższym celem było Darłowo, w którym musieliśmy odwiedzić sklep rowerowy, gdyż tylnie koło Fasoli zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Z miejsca, w którym nocowaliśmy wzdłuż wybrzeża nie było żadnej drogi(natomiast na mapie była wyraźnie zaznaczona). Przepchaliśmy rowery przez wydmy i przez ok. 5km przedzieraliśmy się przez grząski piasek na plaży. Na wydmach spotkaliśmy dwóch rowerzystów, którzy wybierali się w przeciwnym kierunku, do Świnoujścia. Wymieniliśmy się informacjami, każda ekipa było w połowie piaszczystej trasy. Do tego wszystkiego towarzyszył nam silny i zimny wiatr. Dotarliśmy do Dąbkowic, gdzie udało się przebić przez czyjąś posiadłość do drogi. W Darłowie Fasola oddała rower do naprawy. Zdecydowaliśmy się wykorzystać czas naprawy i zjeść ciepły obiad. Pogoda znacznie się poprawiła, wyszło słońce, przez co zrobiło się przyjemnie ciepło. Siedząc na dworze, przy restauracji zaczepiły nas dwie turystki. Okazało się, że są z Ameryki(ze stanu Nowy Meksyk)! Zaczęliśmy rozmawiać na temat naszej wyprawy, one nam, co nieco powiedziały o swojej. Wymieniliśmy się adresami e-mail. Odebraliśmy rower Fasoli(okazało się, że byłą pęknięta oska i trzeba było zaplątać cale Kolo od nowa) i ruszyliśmy w dalsza drogę. Na wysokości jeziora Kopań jechaliśmy leśna, podmokła droga. Po tym porannym deszczu zalewały ja ogromne kałuże. Kuba, myśląc ze ta przed nim nie jest zbyt głęboko, zaryzykował i wjechał. Skończyło się tym, ze Kola i sakwy zanurzyły się w wodzie do polowy, a on sam zamoczył cale buty. Pozostała trojka miała ubaw po pachy! Na szczęście sakwy nie przemokły. Skończyło się jedynie na tym, ze Kuba kontynuował podroż w zapasowych butach Stefana(za dużych o 5 rozmiarów). Przed Jaroslawcem zjechaliśmy na boczna drogę asfaltowa. Chcieliśmy nadrobić sporo straconych kilometrów, dlatego za cel obraliśmy Ustkę. Droga całkiem spokojna, niewiele aut, słońce grzało w plecy. Niewielkie podjazdy, niewielkie zjazdy. Całkiem przyjemnie. Nagle- długi podjazd, stromy i długi zjazd. Zdejmujemy palce z hamulców i w oka mgnieniu znika za naszymi plecami tablica oznaczająca granice województwa. Ostre hamowanie. Musi być przecież foto. Żałujemy, ze została umieszczona właśnie w takim miejscu. No cóż kilka zdjęć i w drogę. Poza naszym wzajemnym, nic interesującego się nie dzieje. W Ustce zatrzymujemy się tylko na stacji benzynowej i w Polo Market na bieżące zakupy. Zaczyna robić się już ciemno, dlatego postanawiamy znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Podążając leśna drogą dotarliśmy do wsi Zapadłe. Tam Fasola ze Stóją wpadły na pomysł, by korzystać z uprzejmości tubylców i rozbić namiot na ich posiadłości. Dziewczyny znalazły „gospodarstwo”, którego właścicielka bardzo uprzejma Pani, za drobna oplata pozwoliła skorzystać z części jej ziemi. Zanim zaczęliśmy rozbijać namioty chłopaka dość mocno zaczęła nie odpowiadać pogoda. Silny wiatr i ciemne burzowe chmury. Za zgoda milej pani noc spędziliśmy na podłodze zagraconej komórki. Tak zagraconego miejsca nie widzieliśmy. Konieczne porządki, a później upragniona kolacja.

Darłowo


Dzień 4 – 03.09.10 dystans – 70 km

Zapadłe > Dębina > Rowy > Czołpino > Łącka Góra > Stilo

To była ciężka noc, ale nadchodzący dzień jeszcze trudniejszy. Wszyscy obudziliśmy się obolali i trochę zmarznięci. Nierówna, betonowa podłoga, nieszczelne drzwi i okna dały nam trochę w kość. Mimo to byliśmy dobrze zmotywowani do dalszej drogi - przecież dzisiaj miały ukazać nam się wydmy Słowińskiego Parku Narodowego. Poranek był pochmurny, zimny i wietrzny. Na szczęście później zza chmur wyszło słońce. Zrobiło się przyjemnie. Z Zapadłego wyruszyliśmy leśną ścieżką wzdłuż wybrzeża. Dojechaliśmy do Rowów, zakupiliśmy drożdżówki i skierowaliśmy się w stronę parku. Za wjazdem do parku zatrzymaliśmy się, by podziwiać piękną panoramę jeziora Gardno. Wygodna, ubita ścieżka, słoneczna pogoda, pozytywne pierwsze wrażenie po przekroczeniu granicy parku- wszystko to sprawiło ze myśleliśmy, ze cala dalsza trasa będzie gładka i przyjemna. Nie długo cieszyliśmy się ta myślą. Poruszaliśmy się szlakiem tematycznym, ponieważ nie było drogi dla rowerów. Ostatnie ulewy dały o sobie znać. W cieniu drzew trasa szlaku zmieniła się w jedno wielkie bagno. Nie mięliśmy dużego wyboru. Zaczęliśmy przedzierać się przez grząskie, wodniste tereny, co sprawiło, ze tempo nam znacznie spadło, a cenny czas zaczął dość szybko uciekać. W pełni zabłoconymi rowerami dotarliśmy( bo trudno tu mówić o jeździe) do Smołdzińskiego Lasu. Tam, Pani pracująca w kiosku SPN zaproponowała nam objechać Jezioro Gardno, ponieważ dalsza trasa jest nieprzejezdna dla rowerów. Nas to jednak nie satysfakcjonowało, gdyż wszystko, co w całym parku jest największą atrakcją ominęłoby nas. Zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy dalej wzdłuż szlaku turystycznego, który po kilku kilometrach zaczął ciągnąć się po plaży. Końca przygód nie było widać, tak samo jak końca naszej jazdy po plaży. Piasek przy wodzie był dość ubity, więc mogliśmy w tempie ok. 10km/h kontynuować podróż. Co chwilę musieliśmy uważać na zalewające plaże fale. Po drodze natrafiliśmy fokę, niestety w stanie rozkładu. Celem była najwyższa w Polsce wydma - Łącka Góra(42 m). Spotkaliśmy turystów z Niemiec, o dziwo doskonale mówiących po angielsku. Trasa była na tyle wymagająca, a powietrze na tyle cieple, że mogliśmy pozwolić sobie na jazdę w krótkich koszulkach i spodenkach. Jechaliśmy, a po naszej prawej stronie ciągnął się pas wysokich wydm. Od napotkanych po drodze, pieszych turystów dowiedzieliśmy się, że zejście z plaży na wydmę będzie oznaczone. Po ok. trzech godzinach zauważyliśmy zbiorowisko ludzi i tablice na zejściu z plaży. Zaczęliśmy wciągać rowery pod gore. Nie było łatwo, im bliżej wydmy, tym bardziej grząski piach. Wdrapaliśmy się. Naszym oczom ukazał się dosłownie pustynny krajobraz. Każdy z nas był w SPN pierwszy raz i każdy z osobna był pod wrażeniem. Przepchnęliśmy rowery na koniec „pustyni”, zastaliśmy i wdrapaliśmy się na ta najwyższa ruchoma wydmę. Widok oszałamiający. Chwila oddechu i odpoczynku. Na szczycie zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Przecież jeszcze wiele nam zostało do przejechania a tak mało czasu. Wiedzieliśmy, że tego dnia będziemy musieli kontynuować podroż najdłużej jak się da, nawet po zmroku. Pod wieczór znaleźliśmy się w Łebie. Tam skonsumowaliśmy kebaba przy ulicznym barze. Byliśmy już mocno głodni a co najważniejsze kebab był ciepły. Tego nam było trzeba. Ruszamy dalej. Ku naszemu zadowoleniu zauważyliśmy, za droga, która się poruszamy należy do międzynarodowej R-10. im dłużej nią „jechaliśmy”, tym bardziej zaczęliśmy wątpić, choć znaki na drzewach jasno informowały nas o tym, ze poruszamy się ścieżką międzynarodową. Zrobiło się już zupełnie ciemno, a my przedzieraliśmy się w mroku przez korzenie, gęsto osadzone drzewa i błotniste dziury. Częściowo załamani dotarliśmy do przecinającej nasza, drogi. Rzut oka na mapę. Niedaleko stad była latarnia morska. Postanowiliśmy skorzystać. Niestety po ciemku wjechaliśmy w złą drogę i krążyliśmy wokół latarni. Regularnie oświetlało nas światło latarni, ale nie wiedzieliśmy jak do niej dotrzeć. Zawróciliśmy. Od przypadkowo napotkanych spacerowiczów dowiedzieliśmy się, ze nieopodal jest osada kilkoma domami - Stilo. Totalnie wyczerpani, w lesie, przy drodze przed godzina 24 rozbiliśmy namiot i w tempie błyskawicznym zasnęliśmy.

Łącka Góra


Dzień 5 – 04.09.10 dystans – 95 km

Stilo > Lubiatowo > Słuchowo > Białogóra > Władysławowo > Hel

Tego dnia od godziny 5:30 byliśmy na nogach. Stefana obudziły niepokojące odgłosy. Nad nami krążyła burza. Po szybkiej naradzie błyskawiczne zwijanie namiotu, aby nie zmókł i wróciliśmy do Stilon gdyż pamiętaliśmy o parasolach przy zamkniętej restauracji. Idealne miejsce na przeczekanie ulewy, przebranie się i skonsumowanie śniadania. Nagle przyjechał właściciel, ale nie miał nic przeciwko wykorzystania jego parasoli. Chyba trochę nas rozumiał. Podpowiedział nam którędy jechać. Trafiliśmy na dobrze przygotowaną, gładką, szutrowa ścieżkę rowerowa ciągnąca się przez las. Tego nam trzeba było. Jazda po takim podłożu zleciała nam niesamowicie szybko. Nim się obejrzeliśmy już byliśmy w Lubiatowie. Tam źle pokierowani przez tubylców jechaliśmy w stronę Białogóry, ale dość mocno okrężną droga. Ku naszemu zdziwieniu wylądowaliśmy w Osiekach. Trudno. Szybko kupiliśmy picie i znowu na rowery. Przez Suchowo dojechaliśmy do Białogóry bez najmniejszych problemów. No i masz. Mimo tego ze na mapie zaznaczona jest ścieżka rowerowa ciągnąca się wzdłuż Nadmorskiego Parku Narodowego. W Białogórze po raz trzeci musieliśmy kontynuować naszą podroż plażą. Trasy w lesie były całkowicie zalane przez ostatnie deszcze. Tym razem również jechaliśmy słuchając szumu morza, ogrzewani promieniami słońca. Wiedzieliśmy, że tego dnia musimy dojechać na HEL. Dopiero w Dębkach przebiliśmy się na utwardzoną leśną drogę. W Karwi wskoczyliśmy na główną drogę prowadzącą do Jastrzębiej Góry. Po raz kolejny ścieżka rowerowa była w budowie. Po pokonaniu wysokiego wzniesienia odwiedziliśmy przylądek Rozewie. Stamtąd już prosta ścieżką dotarliśmy do Władysławowa. W zasadzie mieliśmy bardzo dobry czas. Zrobiliśmy wiec przerwę i porządny popas w restauracji z domowymi potrawami. Pycha! Po skończonym jedzeniu zrobiliśmy szybkie zakupy i wjechaliśmy na ciągnącą się wzdłuż półwyspu helskiego ścieżkę rowerowa Władysławowo – hel. Prosta droga, jeden cel. Już nic nie mogło nas zaskoczyć gdyż ścieżka była w idealnym stanie. Do samego miasta hel wjechaliśmy już po zmroku. Przebiliśmy się przez miasto i dojechaliśmy na prawie sam koniec półwyspu. Tam mieliśmy zaplanowany nocleg na campingu Helkamp. Pole zdecydowanie na plus. Prysznice z ciepłą wodą, w pełni wyposażona kuchnia do naszej dyspozycji. Dziewczyny zajęły się przygotowaniem kolacji i noclegu. Stefan z Kuba uparli się natomiast, że chcą się jeszcze przejechać i obejrzeć Hel nocą. Ta decyzja była trafna. Widok trójmiasta nocą z wielka unoszącą się łuną był niesamowity. Chłopcy przypadkiem trafili na Fokarium zobaczyli ile kosztuje wejście(wbrew pozorom -.2zł od osoby). Na ostatni dzień zaplanowane było odwiedzenie samego końca półwyspu, latarni morskiej i helskiego Fokarium. Dodatkowych emocji dostarczył nam lis, który najpierw rozerwał worek z jedzeniem(zniknął pasztet), a w środku nocy porozrzucał buty.

Półwysep Helski


Dzień 6 – 05.09.10

Pociąg: Hel > Gdynia > Szczecin Dąbie > Świnoujście

Dzień powrotu do domu. Dzień, który rozpoczął się niemiło. Obudziliśmy się z powodu dźwięku uderzających kropel o nasz namiot. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że dosłownie pływamy po wielkiej kałuży. Szybka ewakuacja pod dach. Oczekiwaliśmy na wypogodzenie! W tym czasie przygotowaliśmy sakwy i przyczepkę na podroż pociągiem. Zostawiliśmy je w recepcji i w niewielkim deszczu ruszyliśmy na wspomniane atrakcje. W fokarium trafiliśmy na godzinę karmienia. Super! Mogliśmy dokładnie przyjrzeć się tym zwierzętom, którym grozi wyginięcie w wodach Bałtyku. Po powrocie na pole, zabraliśmy wszystkie swoje rzeczy i ruszyliśmy w kierunku dworca PKP. Wygląd dworca przeszedł wszelkie oczekiwania. Podroż pociągiem z Helu do Gdyni minęła miło i przyjemnie. Jechaliśmi „piętrusem”, w którym rowery zmieściliśmy bez problemu. Gorzej mieli rowerzyści, którzy dosiedli się w Jastarni, bo miejsca w pociągu zaczęło brakować. Dość nieoczekiwanie w Gdyni zamiast 20 minut na przesiadkę okazało się ze mamy ich niecałe 5 a musieliśmy jeszcze przejść podziemnym przejściem na inny peron. Nerwy, nerwy i jeszcze raz nerwy. Niemili i niewyrozumiali konduktorzy. Na domiar tego poaciąg 12-wagonowy a wagon rowerowy tym razem na początku. W biegu zdołaliśmy do niego dotrzeć. Drzwi zamknięte. Nerwy. Po wielu dyskusjach z konduktorem udało nam się ulokować w przedziale rowerowym i tam kontynuowaliśmy podroż aż do Szczecina, gdzie na kolejny pociąg do Świnoujścia czekaliśmy godzinę. Chłopacy wybrali się po jedzenie do KCF, a dziewczyny okupowały dworzec. Dojechaliśmy do domu. Szczęśliwi, I tym razem nam się udało.

Hel - dworzec PKP


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz